"Archetyp upadku moralnego zawiera prawdę mitologiczną, dotyczącą człowieka, iż jego dola stoi pod znakiem trudu, udręki, wyrzutów sumienia, ponieważ z konieczności następuje jego upadek. Paradoks tkwi w tym, że im ktoś jest czystszy moralnie, im bardziej ma wrażliwe sumienie, im wyżej stoi w miłości dobra, tym ostrzej odczuwa zło, które go dotyczy, które w nim tkwi. Jedynie obojętność moralna chroni przed poczuciem winy, przed samym upadkiem zaś nie ma ochrony. Człowiek jest za słaby, by walczyć ze sobą, ze swą występną naturą. Szatan tkwi w nim, a Bóg dał mu wolność wyboru oraz szacunek dla dobra."
M. Gołaszewska: Fascynacja złem. Eseje z teorii wartości. Warszawa-Kraków 1994, str. 162.
Często zdarza się tak, że to, w co wierzymy (lub chcemy wierzyć), mija się z tym, czego doświadczamy, co nas otacza. To właśnie spotkało mnie w odniesieniu do postawy człowieka wobec zła. Zawsze wierzyłam, że człowiek jest z natury dobry i inaczej być nie może. Trudno jednak obronić to stanowisko w świetle tego, co przysłowiowo widać za oknem. Trudno mi się nie zgodzić z zacytowanymi powyżej słowami, co więcej - można to zaobserwować gołym okiem, można odnieść się do własnego doświadczenia.
Powszechna znieczulica, obojętność moralna, to już chyba dobrze znany fakt społeczny. Wystarczy otworzyć pierwszą lepszą gazetę i obejrzeć wiadomości. Nie pamiętam już dnia, w którym nie dowiedziałabym się czegoś wstrząsającego, szokującego i godzącego w moją wiarę o człowieczym dobru. Choć wciąż i wszędzie otacza mnie moralna obojętność, ja nadal nie mogę się do tego przyzwyczaić. Wciąż mnie to zadziwia. Czy ludzkość doszła już do takiego etapu, gdzie nie da się inaczej? Gdzie już dzieciom wkłada się do głowy, że moralne postępowanie, uczciwe i godne życie, to przegrana szansa na "coś więcej" (materialne "coś więcej")? Trudno jest uwierzyć, że w świecie, który sami tworzymy, jest jeszcze szansa na pokonanie zła. Bo najpierw należałoby zająć się złem w sobie. A chyba wszyscy wiemy jak trudno to zrobić. Jak trudno dostrzec w swojej duszy jakiś cień, plamę, zmazę. A jeszcze trudniej zmienić coś w sobie. Pomyśleć nie o sobie, ale o innych. Nie niszczyć, ale tworzyć.
Być może człowiek już tak jest zbudowany. A może po prostu do takiego stanu się doprowadziliśmy? To wszystko oczywiście zależy od tego, co przyjmiemy za podstawę ludzkiej egzystencji. Czy zostaliśmy stworzeni przez Boga w procesie creatio ex nihilo, czy też jesteśmy produktem ewolucji. Czy człowiek od początku taki był, czy jest zamkniętą, dokończoną konstrukcją, w której nic już nie ulega przekształceniu? Czy w ciągu wieków coś się w nas zmieniało, kształtowało? Osobiście wolę uważać, że człowiek gdzieś się zagubił na wielkiej scenie świata. Zapewne było to tak dawno temu, że nie sposób nawet dokładnie prześledzić ten proces (chociaż może kiedyś, gdzieś...). Nie mówię tu zresztą o jakiejkolwiek naukowej teorii, to jedynie moje subiektywne odczucia. Trudno mi sobie wyobrazić, że ludzie mogą być tak po prostu skazani na upadek moralny, cokolwiek się stanie. Czy to nie przeczy istnieniu wolnej woli? Skoro jest nam przeznaczone zło i upadek, to gdzie tu miejsce na wolną wolę? Skoro możemy albo założyć różowe okulary i nie patrzeć na to co się dzieje, albo cierpieć męki zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Upadek jest nieunikniony i nieodzowny, to w którym momencie działa nasza wolna wola? Przeznaczenie i wolność wykluczają się wzajemnie. Wtedy cały świat i jakikolwiek porządek przestają mieć sens i znaczenie. Po co walczyć o dobro, po co walczyć o cokolwiek, skoro nie da się wygrać z naturą? Dla własnego dobra i w imię wyższych wartości nie można więc myśleć o człowieku skazanym na upadek. Ja nie potrafię tak myśleć. Być może tworzę sobie swoje własne iluzje, swoje własne okulary. Ale może to lepiej mieć iluzję, niż pozwolić, aby kompletny brak sensu wkradł się do życia?
Myślę, że większość ludzi nie zastanawia się nad tym dlaczego tak się dzieje. Zadają pytania "dlaczego", ale nie szukają odpowiedzi. Zresztą - gdzie mają szukać odpowiedzi, gdy ich pytania odnoszą się przeważnie do sfery materialnej? Na powierzchowne pytania łatwo znaleźć powierzchowne odpowiedzi. I to ich satysfakcjonuje.
Ale z drugiej strony czasem sobie myślę, że to lepiej. Co by się stało, gdyby nagle wszyscy ludzie odkryli, że życie może być bardziej skomplikowane, niż im się wydawało? Obawiam się, że takie masowe odkrycie mogłoby być bardziej niebezpieczne, niż masowa ułuda.
A tak naprawdę - wszystko ma swoje dwie strony i nie sposób dokładnie przeanalizować danej sprawy nie skupiając się na jej wieloaspektowości. I to chyba jest jakiś promyk nadziei - nigdy nic nie jest tak jednoznaczne, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.
P.S.: Coraz bardziej zdaję sobie sprawę ze swojego relatywizmu i coraz bardziej mnie to przeraża. Podobno jestem bardzo zasadnicza, lecz gdy zaczynam rozważać jakiś problem do mojego myślenia zawsze zakrada się relatywizm. Z kolei moja zasadniczość kłóci się z wiarą, że świat nie może być tylko czarno-biały. A relatywizm zawsze kojarzył mi się negatywnie i zwykle prowadzi do tego, że ten ma rację, kto zakrzyczy innych lub bardziej wiarygodnie przedstawi swoją propozycję. Czyżby jednak świat naprawdę nie posiadał prawd i wartości obiektywnych? Nie podoba mi się moje własne, wewnętrzne rozbicie i ten pociąg do relatywizacji wszystkiego...
Powszechna znieczulica, obojętność moralna, to już chyba dobrze znany fakt społeczny. Wystarczy otworzyć pierwszą lepszą gazetę i obejrzeć wiadomości. Nie pamiętam już dnia, w którym nie dowiedziałabym się czegoś wstrząsającego, szokującego i godzącego w moją wiarę o człowieczym dobru. Choć wciąż i wszędzie otacza mnie moralna obojętność, ja nadal nie mogę się do tego przyzwyczaić. Wciąż mnie to zadziwia. Czy ludzkość doszła już do takiego etapu, gdzie nie da się inaczej? Gdzie już dzieciom wkłada się do głowy, że moralne postępowanie, uczciwe i godne życie, to przegrana szansa na "coś więcej" (materialne "coś więcej")? Trudno jest uwierzyć, że w świecie, który sami tworzymy, jest jeszcze szansa na pokonanie zła. Bo najpierw należałoby zająć się złem w sobie. A chyba wszyscy wiemy jak trudno to zrobić. Jak trudno dostrzec w swojej duszy jakiś cień, plamę, zmazę. A jeszcze trudniej zmienić coś w sobie. Pomyśleć nie o sobie, ale o innych. Nie niszczyć, ale tworzyć.
Być może człowiek już tak jest zbudowany. A może po prostu do takiego stanu się doprowadziliśmy? To wszystko oczywiście zależy od tego, co przyjmiemy za podstawę ludzkiej egzystencji. Czy zostaliśmy stworzeni przez Boga w procesie creatio ex nihilo, czy też jesteśmy produktem ewolucji. Czy człowiek od początku taki był, czy jest zamkniętą, dokończoną konstrukcją, w której nic już nie ulega przekształceniu? Czy w ciągu wieków coś się w nas zmieniało, kształtowało? Osobiście wolę uważać, że człowiek gdzieś się zagubił na wielkiej scenie świata. Zapewne było to tak dawno temu, że nie sposób nawet dokładnie prześledzić ten proces (chociaż może kiedyś, gdzieś...). Nie mówię tu zresztą o jakiejkolwiek naukowej teorii, to jedynie moje subiektywne odczucia. Trudno mi sobie wyobrazić, że ludzie mogą być tak po prostu skazani na upadek moralny, cokolwiek się stanie. Czy to nie przeczy istnieniu wolnej woli? Skoro jest nam przeznaczone zło i upadek, to gdzie tu miejsce na wolną wolę? Skoro możemy albo założyć różowe okulary i nie patrzeć na to co się dzieje, albo cierpieć męki zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Upadek jest nieunikniony i nieodzowny, to w którym momencie działa nasza wolna wola? Przeznaczenie i wolność wykluczają się wzajemnie. Wtedy cały świat i jakikolwiek porządek przestają mieć sens i znaczenie. Po co walczyć o dobro, po co walczyć o cokolwiek, skoro nie da się wygrać z naturą? Dla własnego dobra i w imię wyższych wartości nie można więc myśleć o człowieku skazanym na upadek. Ja nie potrafię tak myśleć. Być może tworzę sobie swoje własne iluzje, swoje własne okulary. Ale może to lepiej mieć iluzję, niż pozwolić, aby kompletny brak sensu wkradł się do życia?
Myślę, że większość ludzi nie zastanawia się nad tym dlaczego tak się dzieje. Zadają pytania "dlaczego", ale nie szukają odpowiedzi. Zresztą - gdzie mają szukać odpowiedzi, gdy ich pytania odnoszą się przeważnie do sfery materialnej? Na powierzchowne pytania łatwo znaleźć powierzchowne odpowiedzi. I to ich satysfakcjonuje.
Ale z drugiej strony czasem sobie myślę, że to lepiej. Co by się stało, gdyby nagle wszyscy ludzie odkryli, że życie może być bardziej skomplikowane, niż im się wydawało? Obawiam się, że takie masowe odkrycie mogłoby być bardziej niebezpieczne, niż masowa ułuda.
A tak naprawdę - wszystko ma swoje dwie strony i nie sposób dokładnie przeanalizować danej sprawy nie skupiając się na jej wieloaspektowości. I to chyba jest jakiś promyk nadziei - nigdy nic nie jest tak jednoznaczne, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.
P.S.: Coraz bardziej zdaję sobie sprawę ze swojego relatywizmu i coraz bardziej mnie to przeraża. Podobno jestem bardzo zasadnicza, lecz gdy zaczynam rozważać jakiś problem do mojego myślenia zawsze zakrada się relatywizm. Z kolei moja zasadniczość kłóci się z wiarą, że świat nie może być tylko czarno-biały. A relatywizm zawsze kojarzył mi się negatywnie i zwykle prowadzi do tego, że ten ma rację, kto zakrzyczy innych lub bardziej wiarygodnie przedstawi swoją propozycję. Czyżby jednak świat naprawdę nie posiadał prawd i wartości obiektywnych? Nie podoba mi się moje własne, wewnętrzne rozbicie i ten pociąg do relatywizacji wszystkiego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz